Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/126

Ta strona została przepisana.

chodziła doń „ona“ do kaźni i poczynała długie rozmowy z jego duszą. Opuścił ją, póki żyła, dla więzienia, a ona znów porzuciła go dla grobu. Przez długie miesiące, nawet lata, była jedynym celem jego marzeń, jedynym przyjacielem, który mu słodził wdowią samotność życia. Później, gdy odeszła, z ust jego wydzierały się okrzyki bólu, świadczące o tem czego doświadczył, ale nie mówił o tem co stanowiło rozkosz i rozpacz niezmiernie długich, bezsennych nocy. Milczał podczas gdy go odwiedzała, tajemnicą osłonił treść rozmów tak bolesnych, a tak pożądanych jednocześnie. I nikt z otoczenia nie domyślał się co przeżywał człowiek, dwoma tknięty śmiertelnymi ciosami; nikt nie wiedział, jakie szepty rozlegały się wśród czterech ścian granitowych kaźni, nie mógłby nikt nawet pójść za nim ową krętą linią wspomnień, którą się ześliznął w dół, w to co minęło. Zatrwożony o swą tajemnicę milczał i nie padła ani jedna łza na kartki książki, którą czytał. Płakał w samotności i wszystkie jego łzy pozostały nieznane.

LX.

Coraz częściej zapadał w bezwład i milczenie. Przeżywał dni bez dat, gdzieś w omroczach żałobnych bez nazwy i barwy. Skamieniał w tych przestworzach i był dla świata jak posąg bólu. Do półświadomości budził go jeno odgłos kroków, zgrzyt kluczy i głosów. Wtedy wizya pierzchała, a on zdziwiony patrzył wokoło. Podczas gdy Blanqui był chory, zobojętniały na wszystko i zmęczony tem dziwnem życiem, poczęły zaostrzać się niezmiernie stosunki więzienne i wszybkiem tempie doszło do barbarzyńskich prześladowań. W kwietniu 1841