w którem toną myśli, na bezdroża schodzą pomysły, a tylko zjawy bez określonych konturów wstają i znikają ustawicznie.
Zrazu spoglądał na rozlewną, ruchomą dal z ciekawością, miał co dnia niespodzianką; fale były wciąż inne, a wszystko razem jakieś niezmiernie obce. Nie takiem było morze, które pamiętał z czasów dziecinnych, morze latyńskie, szafirowe, nakryte jasną kopułą nieba, zawsze ciche, łagodne nawet w burzy, nieumiejące przerażać wybuchami szału. Jakże obce były mu te nieskończone piachy, lotnego i grząskiego błota ostępy, ta szarość wieczysta, okrywająca wszystko, chłonąca barwy, ta woda mętna zawsze spieniona, jakby w nieustającej złości, ów wiatr szalony nie słabnący nigdy, te dzikie ptaki przelatujące ponad wodą, z rozdzierającymi duszę, wołającymi o pomoc okrzykami. Tak obce mu były wszystkie te rzeczy, obcem było morze, tłukące bałwanami w podnóża skał i opadające po szturmie z jękiem pomstą dyszącym.
Patrzył na to wszystko z okna swej celi, z wyżyn tarasu fortecy podczas przechadzek, skąpo wydzielanych więźniom, i widowisko to osmucało go. Spoglądał na ciągłe zmaganie się wody i ziemi, walkę bezustanną dwu żywiołów, dwu form materyi, brutalną walkę o pierwszeństwo. Czasem morze się cofało, odchodziło w dal, rysując się jeno na horyzoncie wąską, białą linią. Nagle zrywało się, rosło, zbliżało się, piętrząc, zataczając koliste linie, nadchodziło, zagarniało wszystko, piasek, skały obrosłe kosmatymi porostami, ziemię okrytą szaro-purpurową murawą, ale zdobywało w ataku wszystko po to, by znów wszystko utracić.
Niebo podobnem było do morza. Szafir plamiły gęste kłęby chmur, postrzępione jakby zwitki szmat brudnych.
Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/133
Ta strona została przepisana.