Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/136

Ta strona została przepisana.

tego co go otacza. Odcina się od najprostszych rzeczy i co dnia spotykanych ludzi, nie zapomina natomiast ani na chwilę o żonie i nie opuszcza go troska o syna. Ale równocześnie czuje, że minął okres bezwoli; teraz widzi przed sobą cel, chce się uchronić od choroby umysłowej, abulii i szaleństwa, które szerzą się pośród więźniów. Poczyna walczyć z przymusową bezczynnością, rozmyślać nad możliwością wyzwolenia, zajmuje się historyą, potem, naturalnym biegiem rzeczy, powraca do polityki.

LXVIII.

Natężeniem woli stara się teraz przenieść myślą daleko, dostać się napowrót do wielkiego zbiorowiska ludzkiego. Stara się ujść samotności, wyrwać się duszą ze środowiska, które mu zadaje codzienne tortury, siłę woli przeciwstawić udręce, zamknąć oczy, nie widzieć kraty podwójnej swej kaźni. Walczy z całym wysiłkiem, do jakiego jest zdolny, z fizycznem cierpieniem, które poczyna opanowywać jego wątły organizm, bólami krzyża, obrzmieniem gruczołów, febrą, zjawiającą się w parodniowych odstępach. Najgorsze są teraz noce. Budzi się co chwila, prześladowany okropnymi snami, jęczy przez sen, ale wysila się, by pozostać obojętnym na łoskot zamku, by nie zalterować się, gdy ront nocny brutalnie zbudzi go ze snu. Słucha bez drgnienia gniewu ni zdziwienia słów lekarza i dyrektora, którzy odmawiają mu prawa przeniesienia się do szpitala więziennego, co dozwolonem jest zawsze nawet złodziejom... Z zupełnym spokojem przyjmuje ich zapewnienia, że się przyzwyczai do nowych warunków życia. Wyrzeka się dyskutowania, zresztą bezcelowego wobec szelmowskiej ironii kierownika admi-