Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/162

Ta strona została przepisana.

do Doullens, gdzie również znalazł się Martin Bernard i reszta więźniów z Mont-Saint-Michel.
Pewnego mroźnego dnia w lutym stanęła u stoków cytadeli karetka więzienna przeznaczona dla Blanquiego. Zniesiono go w krześle Słomianem. Wicher dął, więzień dygotał i jęczał z wycieńczenia, niosący klęli czas i ciężki obowiązek transportowania człowieka chorego. Zmieniony był nie do poznania. To też podczas całej drogi przez Mont z tłumu ciekawych, którzy się zbiegli na widowisko wydobywać się wnet poczęły okrzyki zdziwienia i współczucia. Po czterech latach, z człowieka energicznego, pełnego sił i zdrowia, forteca uczyniła niemal trupa. Pewien świadek, chłopiec od piekarza opowiadał potem co następuje:
Pamiętam czasy gdy tego rudego pana (Blanqui miał rudawy zarost) wywożono z Mont. Był bardzo cierpiący. Wsadzono go do dwukonnego wózka bez resorów. Nie mógł siedzieć, więc go położono i nakryto kołdrą. Z prawej i lewej strony jechali żandarmi. Obaj żandarmi i woźnica zatrzymali się przed gospodą pod „złotem jabłkiem“, weszli do wnętrza i siedzieli może z pół godziny. Pan Blanqui mnie dostrzegł, zawołał i poprosił, bym zawołał woźnicę, bo chory jest i nie wie, czy nie umrze w drodze. Powiedziałem, by się spieszyli, ale sporo jeszcze upłynęło czasu, nim wypróżnili szklanki. Wózek ruszył, a pan Blanqui w podzięce podał mi rękę i rzekł: „Do widzenia mój przyjacielu, może się kiedy zobaczymy“. Wyraziłem życzenie, by wrócił do zdrowia i straciłem go wnet z oczu.
Wózek potoczył się wśród gęstej mgły ogromną, grząską płaszczyzną piachów, oddalając się z każdą chwilą od potwornej skały pełnej kazamat cel karnych, całej tej katorgi milczenia, gdzie mimo wszystko w łonie