Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/170

Ta strona została przepisana.

ciągnięta została na stronę ludu, i wreszcie prowincya wraz z drobnomieszczaństwem Paryża przywrócićby mogła to, co dopiero obalonem zostało, to jest królewszczyznę. Blanqui jak zawsze konsekwenty i śmiały, nie cofa się przed ostatecznymi wnioskami i tym oto zebranym rewolucyonistom, gotowym tegoż jeszcze wieczora do zbrojnego powstania, wskazuje, że poza nimi stoją silne kohorty, równie śmiałych i gotowych do walki wsteczników, którzy nie cofną się przed niczem, by przez Kontrrewolucyę odzyskać utraconą władzę państwową. W cóż tedy zamieni się republika? W pole bitwy, gdzie wre walka bratobójcza. Zresztą o nic nie idzie jeno, by ci wszyscy dzielni obrońcy wolności zechcieli zmusić się do odrobiny rozwagi i cierpliwości. Należy nasamprzód zorganizować lud, zrowolucyonizować go, kraj pokryć siecią tajnych klubów i w ten sposób przysposobić się do walki zbrojnej. Jeno wówczas zwycięstwa spodziewać się można.
I stała się rzecz dziwna. Zdumieni zrazu słuchacze dali się przekonać. Blanqui zdołał uśmierzyć gniew i wzburzenie. Mówił do dziesiątej w nocy, zwycięzko wyszedł z dyskusyi, odparł i unicestwił gwałtowne ataki i wnioski szalone, zapobiegł walce zbrojnej i uzyskał kredyt dla tymczasowego, zaimprowizowanego wczoraj ledwo rządu.
O dziesiątej wyszedł. Towarzyszyli mu ci sami dwaj ludzie. Błąkali się we trójkę przez godzinę może, ulicą de la Harpe przyszli na place des Termes.
— Jadłeś kolacyę? — spytał Blanqui jednego z nich.
— Nie...
Blanqui był równie głodny. Jeden z towarzyszy posiadał 70 centimów w kieszeni, drugi franka.
Blanqui spojrzał do włóczkowej sakiewki i rzekł:
— Mam mniej więcej półtora franka, na jutro wystarczy.