Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/192

Ta strona została przepisana.

niego żądać, by brał na siebie odpowiedzialność za kierownictwo“
Któż to mówi? Oczywiście nie Blanqui. Redaktor tedy raczył zdradzić owego incognito, sam dostarczył dowodu potępiającego. Zapomniał się.
Rzecz cała kończy się rozprawą, nie pozbawioną zresztą sensu o widokach powodzenia partyi bonapartystowskiej. Wogóle wszystko to bardzo pięknie się przedstawia, jest nawet w zasadzie prawdziwe, tylko tego nie mógł zeznać Blanqui i twierdzenie takie, choć z pozoru śmiałe, jest za nierozsądne, by je brać seryo a sprawy nie zmienia napuszysta enuncyacya Barbésa. który zaraz po ukazaniu się artykułu, zwracając uwagę na szczegółowe dane co do grup i naczelników, miał się wyrazić, że dwaj jeno ludzie znali na wskróś tajemnicę organizacji towarzystwa, to jest on i Blanqui. Wypadałoby tedy, wobec niepodobieństwa podania w wątpliwość uczciwości Blanquiego twierdzić, że denuncyantem był Barbés...
Są to wszystko dzieciństwa i szkoda czasu na rozsądzanie. Wystarczy przypomnieć sobie, że klasyczną metodą rządu w owym czasie, było wchodzenie w kontakt bezpośredni ze spiskowcami, w każdym klubie roiło się od szpiegów, agentów, prowokatorów, zdrajców. Pełno ich było w każdej grupie. Czyżby więc jedno tylko „Society des Saisons“ miało być wolne od tego rodzaju nieproszonych gości.
Prawdziwie tajne, w całem owem „tajnem“ towarzystwie były jeno, zamiary, plany, postanowienia, obawy, bole i nadzieje skryte w sercu i głowie Blanquiego, a to wszystko, nawet zdradzone, nie mogło nikogo więcej, prócz niego samego skompromitować. Co do reszty organizacyi, bądź to w części czy w całości znało ją więcej ludzi, tajemnica właściwie nie istniała nigdy. Ciągle