bez wyjścia, słowem dziwnie to smutny konglomerat, kędy żyją, chodzą i pracują więźniowie. W takiem to otoczeniu spędził Blanqui dziewiętnaście miesięcy. Poznał wszystkie podwórza, zakamarki, trawniki i mury, ale z jednego jeno punktu mógł widzieć co się dzieje na zewnątrz, z najwyższego terasu cytadeli, gdzie wzdłuż zębatych blanków snuły się bezustannie straże. Stamtąd dojrzeć mógł drogę, którą tu przybył i którą kiedyś mógł wrócić do świata, dalej, na drugim planie samo miasto, zbiorowisko śpiczastych dachów, barwy stalowo szarej i czarnych kominów, przetykanych tu i owdzie kępami drzew, po których rozeznawał pory roku, kilka małych stawków, zamarzłych w zimie, domki mieszczan, otoczone powycinanemi w deseń gazonami, na których mieniły się tęczowo grządki z kwiatami, wreszcie długie, proste linie topól, aleje kasztanowe, sterczące ponad szczyty dachów dwie wieże, jedną kończystą, drugą zakończoną kopułą i fasadę kościoła, zbudowanego z cegieł, na którym widniał zegar. Byłem raz w Doullens i poznałem owo odosobnienie na jakie skazany jest tam człowiek, widziałem spokojnie wznoszące się w górę dymy, obojętnie, martwo patrzące okna, roztropnie trzymającego się na uboczu miasteczka, ukołysanego monotonią życia codziennego. Blanqui wiódł wzrokiem za latającemi ponad łąki wronami, słyszał, jak spadają z murów kamienie w głębokie rowy więzienne i pojął, jak nieubłagalnym jest obrót skazówek tego zegara, znaczących miarowe następstwo godzin, w ciągu których nic się nie dzieje.
Ale tam właśnie, w środowisku, kędy życie zda się bezcelowem, mimo prześladowań, dyskusyj, często pogróżek i klątw codziennych, Blanqui snuje dalej swe myśli i notuje je w zeszycie. W Doulens powstały szkice krytyczne i wspomnienia o Ludwiku Blanc, Caussidièrze,
Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/225
Ta strona została przepisana.