Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/229

Ta strona została przepisana.
CV.

Trzeba minąć mnóstwo podwórców, ogrodów, otoczonych małymi domkami, przejść krętych kurytarzy, by wreszcie dostać się do miejsca przechadzek, obszernej łąki, gdzie dyskutują o klęsce ostatniej rewolucyi więźniowie w godzinach wolnych od wpatrywania się w szare ściany cel. W ich życiu gorączkowem, pozbawionem wszelkiego przejawu siły w czynie, zjawienie się nowego towarzysza jest sprawą ważną. Zwyciężeni są wprawdzie, ale nikt ich nie pozbawił złudzeń, zachowali cały swój upór, wiarę, zacietrzewienie, pośród murów więzienia trwa dalej organizacya bojowa, jak czasu rewolucyi, są tu grupy, oddziały, frakcye, rozbrzmiewają tesame hasła, tesame żyją zawiści, są przywódcy, są podejrzani. O Blanquiego kłócono się zawsze najzacieklej. Miał i tu swych wiernych stronników, odpierających zarzuty, broniących go, gestykulujących. W godzinach codziennej przechadzki bezustannie bywał tematem rozpraw dokument Taschereau. Ostatecznie Barbés, posiadający znaczną liczbę stronników, królujący nad nimi, jak władca absolutny postanowił zgotować Blanquiemu przyjęcie. Za jego ukazaniem się, z kilkudziesięciu piersi zabrzmieć miał okrzyk: „Niech żyje Barbés! Precz z Blanquim!“ Ale ukazanie się jego wywarło niezmierne wrażenie. Poznano go zaraz. I na widok człowieka wychudłego, małego wzrostu, bladej twarzy, na której błyszczały płomienne, znamionujące niezłomną wolę oczy, cisza się uczyniła. Rzucił na wrogów i przyjaciół dziwny jakiś urok. Szeptano jeno: Blanqui... Blanqui... Nazwisko jego podawane z ust do ust zbudziło ukryte namiętności, wyzwoliło okrzyki tłumionego podziwu. Nie padły słowa obelżywe, powitanie uplanowane nie nastąpiło. Nienawiść