Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/233

Ta strona została przepisana.

partya blanquistoów, przeważną ilość członków zwerbowawszy pośród studentów medycyny dzielnicy łacińskiej. Teraz, czasu niewoli na wyspie, Blanqui żył cicho w tym dziwnym falansterze, wedle upodobania oddając się samotności, albo obcując z kilku znajomymi. Myśli jego są teraz pogodne, często bywa nawet wesoły, dowcipkuje, lub słucha konceptów, a z największem upodobaniem uprawia kawałek ziemi pod oknem swej kaźni. Sadzi tam truskawki, i chodzi po trawniku bez surduta w wielkim, słomianym kapeluszu na głowie, nieco pochylony bacznie śledzi wzrost roślin, czasem bierze się do ręcznej, wytężającej pracy, a czasem rozmawia półgłosem z Cazavanem.
Chociaż samo zjawienie się Blanquiego obróciło wniwecz wrogie, planowane manifestacye, wiedział on dobrze, że na tem się nie skończy, że czekają go cierpienia nowe. Toteż od samego początku chcąc poznać teren, po którym mu kroczyć przyjdzie, postanowił pójść naprzeciw złemu, z najlepszą wiarą przystąpić do rzeczy, wywołać dyskusyę jawną. W tym celu uprosił towarzysza niedoli, by przedłożył Barbésowi propozycyę następującą: Niech Barbés, w obliczu wszystkich więźniów wystąpi na rozmowę z nim. Nie wolno używać pomocy żadnych obrońców, adwokatów. Będzie to pojedynek między Barbésem a Blanquim wobec dwustupięćdziesięciu słuchaczy.
„Pilno mi — tak kończy — zerwać maskę z twarzy rzekomego Bayarda i ukazać go we właściwej postaci Tartufa, pilno mi przedstawić oczom wszystkich próżnego, zawistnego arystokratę, który przypadkiem zabłąkał się do obozowiska ludowego.“
Barbés zrazu przystał, ale potem zażądał różnych