Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/239

Ta strona została przepisana.

obojętni, nie biorący udziału w polityce, ludzie tęskniący za rojnemi ulicami, mozołem dnia roboczego i ciszą wieczorów, kiedy to wracali do podmiejskich swych domostw po dniu czynnym i ruchliwym. Z pośród zwolenników Blanquiego, część jedną stanowili sprzymierzeńcy dawni, tutaj odnalezieni, reszta, byli to pozyskani świeżo uczniowie, ale ludzie pewni, bo miał już taki talent zdybywania partyzantów, że kto go raz uznał, wiernym zazwyczaj na zawsze zostawał. Często jednak Blanqui wyraźnie dawał poznać, że pragnie samotności, więc albo przesiadywał po całych godzinach u otwartego okna, zapatrzony w jasne, czyste niebo, albo kroczył po łące szybko, zdala od innych, często stając w zamyśleniu, i potem krył się wśród drzew ogrodu, położonego na stokach cytadeli. Czasem zażywał przejażdżek. Nie wielką przestrzeń, po jakiej mu się swobodnie poruszać dozwolono, przebywał wierzchem, ubrany jakkolwiek, na ośle, w wielkim, słomianym kapeluszu na głowie i wówczas, patrząc na zamyślonego wędrowca, niktby nie poznał w nim polityka, którego żywiołem jest dyskusya, agitacya i walka.

CIX.

Zdarzały się dni burzliwe. Łąka czasem, w godzinach rozluźnienia się dyscypliny więziennej, zamieniała się w forum, gdzie wśród rozgwaru deliberowano nad kwestyami politycznemi i społecznemi pierwszorzędnej wagi. W namiętnych słowach wyrażały się tu wszystkie teorye, próby, zamysły, tętniące, kilka miesięcy wstecz, rozgłośnie po klubach. Dochodziły one do Belle-Ile stłumionem echem, ale umysły ludzi przyzwyczajonych do tego chwytały je niby tuby akustyczne zwiększając sto-