Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/247

Ta strona została przepisana.

ją na równi z wewnętrznym nakazem nabywania coraz więcej wiedzy.
Wodząc wzrokiem po karcie Europy, gdzie rozgrywają się losy tylu plemion, gdzie takich cudacznych nieraz dokonywała zmian dyplomacya, wymazując narody i państwa, wpisując inne, obcinając i dokładając napowrót ziemi i morza, patrząc na to, Blanqui nie zapomniał jednak o owym, małym zakątku, gdzie go los rzucił. Wystarał się o kilka książek i broszur zawierających opis Bretanii. Były tam wzmianki o Belle-Ile, znalazła się też mapka, z której, chociaż pobieżnie powziąć było można wyobrażenie jak wygląda okolica najbliższa i jak się przedstawiają widoki ucieczki. Któż wie? Może łatwiej jak mniemają wszyscy jest wydostać się z tej, pozornie tak pilnie strzeżonej wysepki. Właśnie morze, najlepsze zamknięcie mogłoby się może zamienić w wyzwolenie. Wystarcza przecież zdać się jeno na fale i wyczekać, aż się ukaże okręt angielski lub hiszpański. Fale same wyniosą zbiegów na pełne morze, w dal ogromną, gdzie niema żołnierzy, kluczników, gdzie nie dobiegnie odgłos strzału armatniego, zwiastującego, że więzień uciekł. Tak, wszystko to prawda, ale jak wykonać?
Niedługo przekonał się Blanqui, że niema co nawet kusić się o ucieczkę od strony „Pałacu“. Pobieżnie jeno obejrzał miasto i wyspę w dniu przyjazdu, ale nie trzeba było długich badań, by spostrzec, że części północnej strzeżono najpilniej, że tam koncentrował się ruch wojsk, groźnie sterczała tu w górę cytadela, czarny, długi gmach więzienia głównego, jeżyły się forty, tutaj też pełno było zawsze ciekawskich, dozorców i urzędników więziennych.
Choćby zresztą przyjąć za prawdopodobne, że właśnie ten rozgardyasz sprzyjał ucieczce, to zaprzeczyć nie