zamysłów, czynili wymknięcie z niewoli możliwem, zwolna nabierali zaufania do prac podjętych, upewniali, że wszystko szczęśliwie pójść musi.
Blanqui, od samego niemal przybycia swego, dziwnie się zachowywał wobec kryminalnych przestępców. Odnalazłem sam starych dozorców i ci mi opowiadali, że Blanqui był dla tej kategoryi więźniów wprost niegrzeczny, robił minę, jakby ich nie widział wcale, nie słyszał co mówią. Gdy już w żaden sposób nie mógł uczynić inaczej, odpowiadał oschle i krótko, ale najczęściej obracał się plecami i pozostawiał pytania bez odpowiedzi. Tak postępował stale, aż nareszcie kryminalni nabrali przekonania, że nie warto się doń odzywać, że jestto człowiek brutalny, zarozumiały, mający wszystkich w pogardzie, wróg całego rodzaju ludzkiego. Jakby czekał tej chwili Blanqui. Przestał niemal całkiem rozmawiać. Nigdy nie odpowiadał na wołanie. Nie odwracał głowy, nie pozwalał sobie na najlżejsze poruszenie, gdy jeno posłyszał zbliżające się kroki, lub zgrzyt rygli i zasuw u drzwi swej kaźni. Nie przerywał zajęcia, więc albo pisał dalej, albo czytał, albo też pochylony nad mapą trwał w głębokiem zamyśleniu, czy tonął w marzeniach. Gdy leżał na łóżku nie drgnął nigdy nawet. Głowa dalej była sparta na ręku, książka otwarta, oczy jeno zamykał Blanqui, udając, że śpi. W pierwszych dniach strażnicy i klucznicy, wołali nań, trącali, nastawali na to, by się obrócił, lub odezwał. Ale nic to nie pomogło. Pewngo ranka naczelnik dozoru więziennego we własnej osobie zjawił się w celi, ale jego uniform jaskrawy, szamerowany gęsto srebrem, nie wywołał większego efektu, jak ciemno zielone, naszywane żółtymi galonami uniformy zwyczajnych kluczników. Napominania i grożenie ciemnicą na nic się nie zdały, więc nie
Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/250
Ta strona została przepisana.