Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/252

Ta strona została przepisana.
CXV.

Rozpoczął się dramat krótki, ale wstrząsający, błyskawicznie przesunęło się kilka scen, i zdało się, jakoby wola ludzka mocowała się z losem.
Piątego kwietnia przypadł właśnie nów. Noc obrano ze względu na ciemność. Obaj spiskowcy, zaraz popołudniu wzięli się do fabrykowania manekinów. Z poduszek, ubrań, kapeluszy i trzewików utworzyli coś, co mogło od biedy udawać ludzi, pochylonych nad stołami, obróconych plecami do drzwi, potem zapalili lampy i udali się na zwykłą, wieczorną przechadzkę, unosząc ze sobą dwie liny węzłów pełne, mające po kilka drewnianych szczebli i haki żelazne po obu końcach. Podczas przechadzki Blanqui i Cazavan najspokojniej rozmawiali z innymi, nie zdradzili niczem swych zamiarów. Tylko gdy inni wrócili, oni zostali, skorzystawszy ze sposobnej chwili, gdy powstał przy wejściu ścisk i uwaga dozorców skierowała się na drzwi główne. Uciekli do ogrodu i skryli się wśród wysokich tyk fasoli. Siedzieli tam dosyć długo, dobrze schowani mogli przeczekać cały ruch wieczorny, dotrwać aż w cytadeli pokładą się wszyscy na spoczynek i nareszcie zapanuje spokój. Wówczas będą mogli wyjść, względnie iść dalej omackiem, wśród gęstego, siekącego deszczu, który właśnie począł padać i wkrótce przemoczył ich obu nawskróś.
Tymczasem skończyła się pora przechadzki, więźniowie wracali to pojedyńczo, to parami, lub po kilku, jedni krokiem żwawym, inni leniwie, niechętnie, a dokoła nich uwijali się dozorcy, niby psy owczarskie, co ogarniają stado owiec wracające z pola do zagrody. Nareszcie znikli we drzwiach wszyscy, bramy zostały