Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/258

Ta strona została przepisana.

drzwiami zabarykadował więźniów wielkim kojcem, stosem desek, okłotami słomy i czem jeno mógł. Blanqui i Cazavan nie podejrzywając nic złego wyglądali dymnikiem.

CXIX.

Świt zastał ich tam jeszcze, ujrzeli pierwsze promienie słońca. Cóż za cudny dzień, jaki ranek! Morze przyszło i cofnęło się, już teraz ledwo słychać poszum jego fal. Wokoło cisza. Nie słychać kroków, nikt się nie zbliża do domu, nie widać nikogo jak oko sięgnąć może.
Promienie słońca złocą wszystko wokoło. Co począć? Czekać, czy wyjść, skierować się do portu, poszukać łódki? Ale którędy iść i gdzie ją można znaleźć, w jakiej rozpadlinie skalnej? Godzina szósta. Z dzwonnicy kościelnej w Bangor rozbrzmiewa dzwonek na Anioł Pański... Nagle jakiś szelest w dali, słychać kroki. Ale nie jest to ostrożny, i chwiejny zarazem krok marynarza. Wnet słychać, że idzie więcej ludzi, cała gromada, maszeruje jakby oddział wojska miarowo. I nagle, w dali ukazują się zielone mundury strażników, srebne galony Laculla, naczelnika dozoru więziennego, idzie cała brygada żandarmeryi „pałacu“. Idą prosto do stajni, otaczają dom, wstępują na drabinę. Słychać, jak Laculle z dołu wydaje rozkaz żołnierzom, by rzucili na dół wszystko co tam znajdą w śpichrzu.
Przepadło. Zbiegów, leżących jeszcze na słomie chwytają silne ręce. Rozlegają się dobroduszne śmiechy. Potem dozorcy obydwu popychają do drzwi i zrzucają na dół z wysokości 8 do 10 stóp, nie dając dotknąć