popełnił łajdactwo. Wydał nań wyrok niepamięci, uszanujmy go przeto i pomińmy zbrodniarza, jakby nigdy nie istniał. Niech spoczywa nieznany, obrócony w nicość, niby jedna kupka popiołu więcej wśród popieliska przeszłości.
Musiano go jednak, póki żył, nienawidzić i unikać. Przekonałem się o tem w toku zbierania materyałów i notat do niniejszej książki, zmuszony przyjrzyć się wszystkiemu z bliska, ziemi i niebu, pozapisywać nazwiska ludzi, posłyszyć co mówią o interesujących mnie wypadkach. I oto dowiedziałem się, choć zrazu nie chciano przyznać się i zbywano mnie niczem... że zdrada ta oburzyła wszystkich do żywego i uczucia tego nie skrywano wobec zbrodniarza. Wspomnienie nieudałej ucieczki Blanquiego w roku 1853 nie zatarło się jeszcze dotąd na Belle-Ile. Ludzie, z którymi rozmawiałem, czynią dotąd aluzye do tego wydarzenia, choć więcej jak półwieku minęło. Mówią tajemniczo, a zapytani wprost nie chcą odpowiadać, wahają się, badają oczyma natręta, który im pytanie zadaje. Dopiero po jakimś czasie, „po znajomości“ zrazu szeptem, potem głośno rozpowiadają szeroko i długo jaką drogą posuwali się uciekający z „pałacu“ aż do Petit-Cosquet, i dalej, do Querel, opisują spichrz i stajnię w Radenec gdzie spali i gdzie rano zostali przychwyceni Blanqui i Cazavan. O przewoźniku, który obiecał zbiegom, że ich wywiezie z Port-Goulphar na pełne morze, mówią wszyscy z nietajonem obrzydzeniem.
A dom, zbudowany za pieniądze judaszowe i resztki mienia więźniów uciekających z katorgi, stoi dotąd. Stoi