spania przy otwartych oknach, bez względu na porą roku, wiedział doskonale, że nawet najżyczliwsi mu współwięźniowie uważają go, za najdziwniejsze dzikie zwierzą, jakie kiedykolwiek siedziało zamknięte w klatce, to też nic dziwnego, że kłuty, jak oszczepami, spojrzeniami tych wszystkich ciekawskich, przybrał raz na zawsze pozą nieruchomą, pogardliwą lwa drażnionego przez uliczników, a jeno w oczach, z pod brwi ściągniętej łyskało czasem bezgłośnie.
Nie ulega wątpliwości, że Blanqui przesadzał, że nadmiernie odciął się od ludzi, odstręczał zgoła niepotrzebnie wielu, których wspólność celów i pragnień pociągała ku niemu, onieśmielał do reszty płochliwych, zmuszał do odwrotu niezręcznych i mylił się często, biorąc szczere i gorące uczucia, za napastliwość ordynarną.
Wszystko to prawda. Co więcej, odsuwał od siebie współpracowników i sprzymierzeńców o wysokich zdolnościach umysłowych, a potem, z konieczności przyjmował do pomocy ludzi marnych. To nie ulega żadnej wątpliwości i to stało się dlań fatalnem. Mylił się łatwo, bo żył ciągle zmiennemi wspomnieniami, rozczarowaniem i zwątpieniem. Zraniono go boleśnie, nawet śmiertelnie, otoczono ciągiem podejrzeniem. Żył tedy z ową raną nieuleczalną, dumny, samotny i cóż dziwnego, ze nie chciał schodzić do ludzi i prosić o popularność. Cóż dziwnego, że odstręczała go sama nawet łatwość.
Ale mimo, że zdawał się obojętnym na wszystko, doznawał pewnej radości, widząc jak garną się ku memu serca i umysły, jak charakterem swym i samotniczem