Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/292

Ta strona została przepisana.

nomista, okazujący już teraz wielki talent, miły był Blanquiemu dla powagi i bystrości umysłu. Ten to Jan Dolent przychodził doń często na szachy. Ilekroć młody publicysta zjawił się, twarz starego weterana rewolucyi rozjaśniała się wesołym uśmiechem, a na długo nieraz przed godziną jego wizyty Blanqui niecierpliwie się oglądał. Trwało to przez cały niemal czas pobytu w więzieniu. Gdy jeno się przywitali, natychmiast zjawiała się szachownica, obaj tonęli w rachubach, kombinacyach, ogarniała ich gorączka strategiczna i długiemi godzinami nic nie przerywało ciszy. Prawie nigdy nie skończyli partyi i musieli ją odkładać do jutra. Każdą chwilę czasu Blanqui starał się czemś zapełnić, była to jedna z tajemnic odporności więźnia na szkodliwe wpływy otoczenia w jakiem żył. Nie próżnował nigdy. Nawet czasu rekreacyi na łące, gdy miał nadychać się świeżego powietrza, bezustanku żądny poprawiać, uszlachetniać duszę ludzką, pędzony wewnętrznym nakazem dawania tym, co nie mają, siadał na ławce, i uczył czytać złodziei, którzy go tłumnie otaczali. Opowiadał mi Jan Dolent, że poznał go w takiej chwili. Blanqui czekając na partyę szachów, tymczasem niby apostoł szerzył ewangelię rozumu wśród rzeszy zbrodniarzy.
Blanqui objawiał wyraźną sympatyę do innego jeszcze publicysty, lubił bardzo Teofila Silvestra, który doń przychodził co dnia do Św. Pelagii, przez cztery miesiące w roku 1862. Teofil Silvestre niezmiernie żywo zajął się osobistością więźnia i jemu to zawdzięczam notatki nieocenione, w których streszczone są rozmowy i zapisane zwierzenia. Od niego to mam owe portretowe szczegóły, które tak żywo i jasno określają człowieka i niczem wobec nich są wzmianki trupie oficyalnych paszportów i protokołów.