Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/30

Ta strona została przepisana.

cach, tłumy cyprysów, niby orszak czarnych, żałobnych postaci jakiegoś olbrzymiego pogrzebu, jałowce z płomienistemi i czarnemi jagodami, ciemne i jasne modrzewie o koronkowo przeświecających gałęziach. Rosną tu drzewa silne, oporne na wichry, twardy mające miąższ pni i silne stalowe korzenie. Dzieci idą ciągle i oto otaczają je cedry, szeroko rozpościerające swe poziome konary, tuje potężne wznoszące się od ziemi jak piramidy, wreszcie jodły zwieszone ponad przepaściami i śmielsza jeszcze, w powietrzu niemal rosnąca, kosodrzewina. Powietrze przesycone zapachem smoły i terpentyny. Potem drzewa znikają, a poczynają się halne pastwiska, wyżej jeszcze roślinność ustępuje i wynurzają się głazy czarne, okryte mchami, gdzie w rozpadlinach jeno kryją się wątłe kwiatki szarpane wichrami. Wyżej rozpościera się kraina porostów skromnych, szarych mchów, cierpliwie przez trzy czwarte roku wyczekujących lipcowego słońca, które dopiero jest dość gorące, by w nie wlać na krótko życie.
W tych regionach często przesuwają się po ziemi chmury, szafir nieba mącą i zasłaniają częste, krótkie burze, zmywające skały, które zaraz potem zatapia fala jaskrawego, złotego światła. Jasno, ostro rysują się tu szczyty. Wybiegają śmiało ponad zębatą linię garbów i przełęczy, a w dali, poza nimi nowe szczyty, omglone, niewiadomo czy skały to, czy chmury, toną w różowej poświacie.
Malcy upajają się powietrzem, wypatrują oczy, wymieniają nazwy szczytów, które poznały w szkole z książki, odgadują, czy tam a tam może być ścieżka, przesmyk, czy tym oto stokiem wije się droga, spina po grzbiecie i spada wreszcie niby potok kamienisty w rozlewne doliny Italii.
Trzeba jednak iść dalej, zaczynają więc teraz zstę-