lusyonistów, Blanqui nieraz zmuszał do odwrotu jakimś straszliwym, bluźnierczym argumentem i śmiał się, gdy uciekała czerwona i zrospaczona. Druga była młoda, piękna, niebieskooka, nie dyskutowała wcale i prawdopodobnie uważała zawsze spokojnego, siwowłosego starca, który żył tak ascetycznie, za rodzaj świętego. Więc nie nie było co obawiać się nadzoru.
Tymczasem nadszedł sierpień i dzień oznaczony na wykonanie zamierzonej ucieczki. Była to niedziela, dnia 27 sierpnia. Do Blanquiego przyszli Cazavan i obaj Levraudowie wraz ze swym znajomym, studentem medycyny, Lemblinem. Lemblin nie zajmował się polityką i nigdy tu nie był, a wybrano go umyślnie, by odźwierny i agent policyjny stropili się, widząc obcego, wśród znanych sobie ludzi. Blanquiego bowiem miano przeistoczyć w innego zgoła człowieka. Leonce Levraud obciął mu włosy i brodę, potem ogolił go starannie. Pozbawiony swych siwych pukli i szczecinowatej brody, Blanqui stał się nie podobnym do siebie samego i to w tym stopniu, że przyjaciele zdumieli się. Dół twarzy znacznie się zwęził, czoło zaś i czaszka stały się niezmiernie wysokie i szerokie. Poznać go było może jeszcze tylko po oczach błyszczących, szybko rzucanych spojrzeniach i przenikliwym, ostrym głosie. Z drżeniem nadziei, utajonem w żartach, wsadzono mu na głowę perukę jasną, o długich, kędzierzawych włosach i przykryto ją kapeluszem miękkim. I jedno i drugie nadawało się wybornie do całości i czyniło więźnia niepoznawalnym. Blanqui podczas całej tej akcyi, nieco gorączkowo prowadzonej, pozostał spokojnym, żartował z improwizowanym golibrodą, zaklinając, by go nie pozacinał i przeglądał się w małem lusterku, które mu trzymał blisko twarzy Levraud.
Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/314
Ta strona została przepisana.