skawy owych stu dni kary. Ukłony zasyłam mym gnębicielom i opuszczam ich... czy na długo, powiedzieć na razie nie mogę“.
W pięć dni potem, dnia 2 września pisze Blanqui nowy list z Brukseli, omawia w nim artykuł z „Gazette des Tribunaux“ i udowadnia, że go ponad czas przetrzymać chciano w więzieniu.
Poczęto na ten temat dyskutować, posypały się zaczepki, odpowiedzi, ataki, apologie, aż rzecz zakończył Rogeard, udowadniając, że mnóstwo ironii mieści się w całym tym formalizmie listów Blanquiego i drwin z „legalności“ współczesnych ustaw cesarstwa. Czyż nie wystarczy uznać zdrowym rozsądkiem, że dobrze zrobił że uciekł? Więcej hyba niema tu co dowodzić. Ucieczka co prawda znowu udaremniła Blanquiemu wszelką jawną działalność społeczną, propagandę otwartą, skazywała go na tajną konspiracyę, ale deportacya, zagrażająca po odsiedzeniu kary, byłaby jeszcze bardziej odcięła go od wszystkiego. Pozatem uzyskał spokój, swobodę ruchów niejaką, mógł się przynajmniej komunikować wprost z ludźmi, pozostać w kontakcie ze światem żywych i nie był już teraz skazany na owo ciągłe napięcie woli i myśli, wysyłanie duszy na zewnątrz celi, tam gdzie się formują stosunki ludzkie. Już teraz mógł własnemi oczyma oglądać te wszystkie drobne, ale bezustanne zmiany i modyfikujące się wciąż wzajem ruchy, które stanowią, które tworzą życie społeczne.
Niemal wprost z więzienia, tegoż jeszcze roku 1865, Blanqui udaje się do Genewy, gdzie wiedzie życie miłe,