swego krajana i przyjaciela Endesa. Endes był jeno człowiekiem czynu, uczciwości wielkiej, śmiałym, pochopnym, może zbyt gadatliwym, ale podobał się Blanquiemu, bo umiał nakazać by go słuchano i poskramiać rozkiełzane języki innych.
Utworzyła się tedy nowa grupa ludzi czynu, uznająca przywództwo Blanquiego.
Szło teraz o organizacyę, o sformowanie armii rewolucyjnej. Od dawna pracował nad tem w Paryżu Jaclard, jego przyjaciele z przedmieść, Genton i Duval. Teraz wzięli się do roboty Granger i Eudes, a Blanqui dawał im instrukcye, bardzo dokładne wskazówki, pisywał do nich długie listy. Były to całe traktaty polityczne spisywane na cienkim papierze, drobnem, wykwintnem pismem, zawierające zwłaszcza rady szczegółowe, dotyczące metod, jakich się trzymać należy chcąc zgromadzić w koło siebie zastęp śmiałych, zdolnych do akcyi rewolucyjnej zwolenników-żołnierzy.
Można było zrozumieć i zgodzić się na tę politykę zbrojnego powstania wobec przemocy, ale dziś, gdy zastanowimy się, żal nam zarówno Blanquiego jak i jego stronnictwa, zwłaszcza żal nam rzadkich jego zdolności, które dziwnym zbiegiem okoliczności, czy przeznaczeniem nie mogły być inaczej zużytkowane i szły na politykę tajną, konspiracyę i zamachy zbrojne, bez planów dalszych. Powodzenie ruchawki ulicznej, chwilowe zawładnięcie sytuacyą nie wystarczało by Blanqui okazał się mężem stanu. Do tego posłużyć mógł jeno tryumf rewolucyi. Mógł przez dni kilka z oddziałem zwolenni-