Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/367

Ta strona została przepisana.

Nigdy nie było może większej charmonii między osobnikiem a tłumem, ale tłumy nie znają człowieka opatrznościowego. Dzieli ich przepaść milczenia, niema możności żadnego porozumienia. Słowa te, któreby mogły porwać i porwały niewątpliwie całą ogromną masę ludności stolicy nie dochodzą do niej. Ledwo gdzieniegdzie oddziaływują poza ciasnem kołem adeptów i zwolenników mistrza, choć i tak wszędzie jednają ochotników. Prócz powodów, o których była wyżej mowa, powodów które wynikały z fałszywego mniemania o Blanquim, z dywergencyi między jego właściwą istotą, a tem, co o nim mówiono, prócz tego wszystkiego co nagromadziło na ścieżce jego życie głupota i nienawiść była jeszcze inna przeszkoda nie dozwalająca rozgłosu temu, co pisał owego tragicznego roku. Pisał płomieniami tak palącemi i tak głęboko, że dziś czytać nie można nie odczuwając ich żaru jasności i proroczego uniesienia. Ale brak temu zalet literackich, niema tam efektów, niema retoryki, obrazów, kontrastowań ani też odrobiny romantyzmu. Ani śladu pompatyczności, nie powiewają pióropusze o jaskrawych barwach, niema nawet zwykłego pochlebstwa, jakie prosta grzeczność nakazuje tu i owdzie wetknąć.
Jestto namiętność czystego rozumu, jasna i naga. Z każdego wiersza bije siła, ale siła to miarkowana logiką, zjawia się oburzenie obywatela ale nie przychodzi do wybuchu, któryby zwrócił uwagę przechodniów, miarowego, opartego na faktach wykładu nic, nie przerywa, jestto raczej wszystko szkicem historycznym, jak satyrą aktualną. Blanqui nigdy nie lubił zajmować się ludźmi, wolał same rzeczy. Oczerniony tylekroć, nienawidzony przez całe niemal życie, stąpa pośrodku falangi wrogów i oszczerców, miotających obelgi i zda się, że