ich nie widzi, tych jeno co mu zastępują drogę, pogardliwym odsuwa, zimnym gestem. Widzi całokształt zjawisk, na podstawie „dziś“, odgaduje czem będzie „jutro“, a drży na myśl jak strasznym będzie rezultat ostateczny, wynik końcowy, który z każdą chwilą, z dniem każdym się zbliża. To mu jest rzeczą najważniejszą, reszta niczem.
Wszyscy tedy, którzy czytali artykuły jego byli wprost zachwyceni, ale autor nie porwał za sobą owych tłumów skazanych na głód, owych wszystkich, chcących tego samego co on, nie dopuszczających do siebie wprost myśli o upadku miasta i poddaniu wrogom stolicy. Wśród rozgwaru i zgiełku miasta broniącego się od zagłady, głos Blanquiego jest jako głos wołającego na puszczy. Usłyszanym będzie później, po niewczasie, żywszym coraz będzie się stawał w miarę upływających lat, aż wreszcie przyznają się doń wnukowie tych, co wyciągali ongiś ręce, wołając o pomoc nadaremnie, i dowiedzieć się nie mieli wcale, lub zapóźno, jaki obrońca stał krok od nich.
W tym okresie życia Blanquiego możemy tedy śledzić go z dnia na dzień, słuchać co mówi z trybuny klubowej i czytać co pisze w każdym numerze swojego dziennika. Teraz nareszcie przyszedł czas mówienia temu, który całe niemal swe życie odcięty był od ludzi i skazany na milczenie... Możemy też oznaczyć datę i godzinę, której z ust jego w tym czasie uleciało każde słowo, określić porę każdego postępku i poruszenia się. Dnia 7 września w café des Halles, na jednem