Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/37

Ta strona została przepisana.

nie zbywało na elegancyi, siedział w olbrzymiej kuchni, a na kominie trzaskał ogień podsycany wielkiemi polanami drzewa. Trudno opisać jak bardzo chwycił mię za serce widok tego niezrównanego człowieka, który dumniejszym był z procesu i ze zdobycia dla nas schroniska, jak gdyby wygrał sto bitew. Nazajutrz o świcie ojciec stanął nad mojem łóżkiem i zaproponował, byśmy odbyli przechadzkę po parku i polach, czyniąc w ten sposób przegląd generalny posiędzionego bogactwa. Park u było piętnaście morgów, z czego połowa na sposób włoski pocięta była ścieżkami i usiana klombami. Były tam schody wiodące na terasy, wznoszące się w różnych poziomach, długie lipowe aleje ciągnęły się w prostych liniach, te znów załamywały pod kątem, a trawniki świeże, jasne, stanowiły prześliczne tło. Oddychało się tam pokojem wielkim, ciszą, a oczy miały gdzie pobujać nim oparły się o ściany stuletnich, czarnych, sękatych dębów, zamykających w dali widok“.
Wszystko jednak nosiło cechę zaniedbania. Podobnie też wyglądało wnętrze domu. Zakrojone było na wielką skalę. Łóżka z baldachimami adamaszkowymi i jedwabnymi, fotele ogromne w stylu Ludwika XV., komody z drzewa różowego, na nich przepiękne stare zegary, gotowalnie pokryte spłowiałym muślinem, wszystko świadczyło, że była to rezydencya pańska, o którą się jeno troszczyć od kilkunastu lat przestano.
Na nieszczęście, pani Blanqui ledwo stanęła w nowej siedzibie doznała zawrotu głowy. „Przewróciło jej się w głowie“, tak pisze Adolf. Olśnił ją widok sreber, tabakierek złotych, koronek i zegarków. Zrazu bawiła się tem wszystkiem jak dziecko, okrywała się cała prawdziwemi brabanckiemi koronkami ile razy szła do wiejskiego kościółka, ale potem wysprzedała jednę po dru-