jakieby tam były w górze. Ma prawo robić to co uzna za dobre i pomocne w swych interesach, a obojętne mu są jakieś fumy i konwenanse zarozumialców „u steru“.
Bierze ich sobie lud poprostu, gdy mu potrzebni, odprawia, gdy nie mogą sprostać wymogom danej chwili. Ktoś, kto dziś oddał prawdziwą przysługę, jutro okazać się może niebezpiecznym, ale nie ma prawa gadać o niewdzięczności ludu, gdy pakuje swe manatki. Przeciwnie, obywatel, choćby na przeciąg dnia jednego zaszczycony zaufaniem ogółu przestaje już być atomem w szarym tłumie, i choć w odstawce, do końca życia pozostaje „mężem konsularnym“. To aż zbyt wiele honoru, a z powyższego hyba wynika jasno, jak śmiesznem jest, chcieć mandat otrzymany od ludu, uczynić własnością prywatną i przekazywać ją swym spadkobiercom.
Dziś jasno widzimy w jaki sposób i co wypaczyła zdrowy sąd o rzeczach ludności paryskiej. Lud chciał koniecznie bronić się. Dowodzi tego ofiarność, z jaką znosił czteromiesięczne oblężenie z wszystkiemi jego okropnościami. Wierzył, że komendant wojsk, którego ustanowił, będzie bronił miasta, świadczyło o tem samo jego nazwisko będące synonimem zwycięstwa. Stąd wynikło, że lud ten za podejrzanych uważał wszystkich co widzieli jasno jaką będzie przyszłość tych, którzy to mówili zbyt wcześnie, usiłowali zerwać z wodzem przeniewierczym i właśnie pod hasłem tejże obrony i w imię jej, za wrogów i szerzy cieli niezgody miano teraz najgorliwszych jej rzeczników. Dlatego to stało się, że dnia 8-go października bataliony gwardyi roz-