Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/402

Ta strona została przepisana.

czyły kasarnię Laban z ratuszem. Nastała chwila groźnej ciszy, wśród czarnej masy wojska połyskały karabiny, wystarczył jeden znak, jeden gest dowódcy, a posypałyby się strzały. Naprzeciw wojska stali Flourens, Dorian, Blanqui, Delescluze, Millière, a w kurytarzu za ich plecami zbrojni gwardziści. Mało co brakło, by popłynęła krew. Szczęściem na wezwanie Doriana zbliżył się oficer i powiadomiony o wszystkiem, zgodził się czekać. Tymczasem bretońscy piechury zajęli parter i schody, berichońscy pierwsze piętro i salę du Trône, zaś Karol Ferry otworzył drzwi Juliuszowi Ferryemu, który kroczywszy z gwardzistami pułków 14, 17 i 106, poszedł prosto do sali posiedzeń rządu, wyłamał drzwi i uwolnił swych kolegów. Groźny konflikt pomiędzy tyalierami Flourensa, a przybyłymi świeżo gwardzistami został zażegnany dzięki słowności generała Tamisier, który obiecał był, że w szyscy wyjdą stąd razem. Podał rękę Blanquiemu i wraz z Flourensem wyszli, a za nimi ci wszyscy, co niedawno zajęli zbrojną ręką ratusz. Przez pół godziny pochód snuł się środkiem zgromadzonych na placu żołnierzy gwardyi ruchomej i narodowej. Stało się to o godzinie czwartej nad ranem, ciemno było całkiem, padał rzęsisty, zimny deszcz jesienny.

CLXXXVIII.

Rząd kilkugodzinny, proklamowany w ratuszu tego wieczora, obradujący przez część nocy, która mogła stać się tragiczną, a była jeno chaotyczną, nie był w stanie przedłużyć w żaden sposób swego istnienia. Nie miał żadnego związku z ludnością, żadnego oparcia, toteż z nieubłaganą koniecznością umrzeć musiał na zanik sił.