Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/414

Ta strona została przepisana.
CXCII.

Po tym artykule nieporównanej piękności nastąpił 21 listopada drugi podobny pt.: „Włóczęgi“. Bierze tym razem Blanqui w obronę biedaków, chce uchronić od prześladowań ludzi nieszczęśliwych, którzy wychodzą poza szańce w poszukiwaniu za drzewem na opał, albo jarzynami. Wzięli to, co i tak było porzucone przez właścicieli. Ale połamali parkany, spustoszyli pola. Okropność! Zamach na własność! Nieszczęście! „A czemuż to, czy może ze strachu nie poszliście tam sami dokonać zbioru bohaterscy obrońcy własności“? — pyta Blanqui! Niewątpliwie właściciele porzucili stoły, ławki, kapustę i marchew, bo się bali. Tak jest, przykrą była rozłąka, ale trudno... lepsze życie, jak najdelikatniejsze ziemniaki z trybulką. Ale w braku właścicieli, któż bronił władzom wynieść meble z domów opuszczonych, zebrać co było w polu? Czyż brakło koni i ludzi? A tu naraz podczas oblężenia, gdy głód przyciska, w imię ideału św. własności zabrania się tknąć przeróżnych użytecznych rzeczy, przeznaczonych i tak na zagładę, gdy zabranie ich nikomu krzywdą być nie może, a wielu ludziom głód zaspokoić. O nie! Raczej śmierć, jak naruszenie cudzej własności!“
I Blanqui opowiada, że włóczęgi odpowiedzieli na te morały dzikimi krzykami. Przez cały dzień mężczyźni, kobiety i dzieci zbierali wśród deszczu, na zimnie drzewo pod gradem kul pruskich, a gdy się obładowani zjawili u bram, kazano im wszystko rzucić. Złożyli więc jak kazano, ale podpalili i tańczyli wokoło, wrzeszcząc: „No to dobrze, nikt nie będzie miał“. Inni sprzedali swe zbiory Prusakom. Blanquiego fakty te osmucają i oburzają. „Biada ci o społeczności bez serca — woła —