Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/419

Ta strona została przepisana.

„Naprzód odbywał się ponury korowód pognębionych. Zjawiali się co wieczora u trybuny i niezmiennie jedni opowiadali o spisku możnych przeciwko ludowi, inni o nadużyciach swych własnych przełożonych, ten o swym szefie biura gadał, tamten o administracyi kolei żelaznych. Gdy się to wreszcie skończyło, kapłan świątyni powstawał z miejsca i pod pozorem reasumpcyi krzywd klienta swego, ludu, które to krzywdy wszyscy słyszeli dopiero z ust tuzina najmniej natrętnych a głupich i żądnych pomsty oskarżycieli, dawał obraz sytuacyi, rzucał gromy w gmach niewoli, pychy i obłudy“.
„Powierzchowność Blanquiego zawsze była wytworna, ubrany był bez zarzutu, rysy miał delikatne, wyraz spokojny i łagodny, czasem tylko przelatywała mu dzika, ponura błyskawica przez oczy małe, przenikliwe, ale w stanie normalnym dobrotliwe. Mówił z zastanowieniem, poufale i bardzo jasno, głos jego nie miał w sobie nic deklamatorskiego. Nawet Thiers mógłby się z nim, pod tym zresztą jeno względem mierzyć. W wywodach jego wszystko było sprawiedliwe i bardzo logiczne. Obok mnie siadywał zazwyczaj w klubie des Hailes jeden z młodszych współpracowników „Journal des Debats“, człowiek zasad, jak i ja sam zresztą, konserwatywnych, bardzo zdolny, nad wiek rozumny i zwracający przez to uwagę na siebie. Ileż to razy słyszałem, jak wzdychał głęboko w chwilach, gdy Blanqui opowiadał o oblężeniu, wykazywał błędy rządu, rzeczy i zarządzenia najniezbędniejsze, które jednak pominięto. „Ach, jakież to słuszne!“ Jakąże ten człowiek ma racyę — mawiał. — Jakaż szkoda, że to Blanqui!“ Byłem tego samego zdania, mówiłem tosamo, tylko nie wzdychałem. Prawda jest cenna, bez względu na to, skąd płynie“.