Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/420

Ta strona została przepisana.

„Nazajutrz brałem do ręki pismo! Ach, nie było tam wczorajszych słów jasnych, ale zimnych i powściągliwych. Ogień z tego buchał i szła od tego łuna. Co za potęga! Co za szczery i rozdzierający serce żal za ojczyzną. Jakie odczucie każdej rany, każdej klęski. A także jakiż gniew, jakie wspaniałe uniesienie, jaka chłosta niedołęstwa panującego i ohydnej pychy, co zagapiona w siebie samą, pozwalała staczać się stolicy w przepaść zatraty! Tak pisał ów człowiek w sześćdziesiątym piątym lub może późniejszym wieku, po 15 czy 20 latach więzienia, wyobraźnia jego musiała być już wówczas spętana, zmysły przygasłe, ciało wyczerpane i umysł znużony. Jakże musiał pisać za młodu!“
„Ale nie same to były jeno okrzyki, wyładowanie napięcia nerwowego. Każdy z nich był zarazem argumentem, był wybuchem, a zarazem pełnym siły i logiki wprost geometrycznej, sądem o rzeczy. Gdzież to Corneille uczył się sztuki wojennej? — wykrzyknął wielki Kondeusz po pierwszem przedstawieniu „Sartoriusa“. Blanqui, przypuszczam, podobnie jak i Corneille, nie uczył się jej wcale, ale posiadając niezwyczajny zmysł polityczny, w czasie od 4 września do 9 listopada, to jest póki był jeszcze czas po temu, dał, nawet w kwestyach wojskowych wszystkie przestrogi, których gdyby posłuchano, miasto byłoby ocalało niewątpliwie. Przeczuł i przepowiedział na długo przed oblężeniem katastrofę i wszystkie jej przyczyny i okoliczności towarzyszące...“
„Polityka dla Blanquiego słodką nie była. Niech mi tu będzie wolno użyć porównania, które nie jest tak elegijne, jak się wydaje. Była ona dlań poniekąd jak Celimena dla Alcesty. Z początku, oddając się bez zastrzeżeń na jej usługi, na pierwszej z brzegu baryka-