Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/423

Ta strona została przepisana.

boki bas organu, co zabrzmi lada chwila akordami: Requiem... I odbędzie się pogrzeb. Ogromne te zwłoki, cały lud paryski leży niby w trumnie w dolinie Sekwany, pod całunem ołowianego, przeraźnie smutnego nieba. Odbędzie się pogrzeb w oczach uradowanej Europy. Już niedługo.
Blanquiemu zdaje się, że nadszedł koniec wszystkiego, nietylko że padły jego ideje, jego nadzieje na bliską, wielką odnowę społeczną, a republika jest temu winną, ale także wydaje mu się, że ginie Francya i to w okresie najwyższego rozkwitu nauk i sztuk, filozofii i wiedzy przyrodniczej, polityki wojowniczej, umiejętności stwarzania warunków rewolucyi. Śmierć pustoszy pole cudowne, gdzie rosły przepiękne ideje, gdzie tyle spodziewano się zebrać o porze żniw błogosławionych. Całem życiem uczynił sobie nadzieję momentu jednego zwycięstwa, a zaszła noc i przyniosła czarną klęskę. Jeszcze drży i ciska się z bólu, ale to już koniec, jest stary, gromadziły się lata... nie wiedział o nich, nie zauważył, teraz spadły nań, zda się, wszystkie odrazu, nadzieja pierzchła, a wokół jeno coraz to okropniejsza, coraz bardziej zawikłana tajemnica, śmierci, co przyjść musi, a nie może dojść z wycieńczenia; taka powolna, taka okrutna. Wszystkie owe lata, całe życie i siły zabrała wielka sprawa od onej bitwy w roku 1827 począwszy. Tropiono za nim, łapano, skazywano na śmierć więziono, odcięto od świata żywych, zapoznano, obrzucono błotem, zignorowano i to wszystko z racyi ogromnej żywotności, ogromnej energii rozwijanej w sprawie republiki i ojczyzny. Oto teraz starcem jest, a kryć się musi i czaić w mieście, które chciał ocalić.