Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/446

Ta strona została przepisana.

wując wiarę w swego dawnego pana i słowa kazania proboszcza. Nie wiesz kto ja jestem i nie dowiesz się nigdy może. A jednak dla ciebie odbyłem podróż w krainę złud, zostałem raniony przy rue aux Ours, brałem udział w walce w roku 1830, tyle lat życia zmamiłem w Mont-Saint-Michel, Belle-Ile, Corte, Św. Pelagii, przecierpiałem oblężenie Paryża, i teraz oto znów wiozą mnie gdzieś do więzienia, na śmierć może. Ty, zaś całe życie zadowalniałeś się ziemią, wilgotnem powietrzem, idącym do morza, byłeś wolny, prawie, że szczęśliwy.... tak.... tak.. ja byłem głupcem... Ale wnuki twoje, synowie może, czcić będą moją pamięć.

CCVIII.

Plonaret, Plounérin, Plouigneau... oto szereg stacyi przed Morlaix, pociąg wreszcie przechodzi wiadukt, staje i oto na razie koniec podróży koleją. Jest godzina jednasta.
Ale teraz trzeba wsiąść do powozu, przejechać miasto, przybyć po nocy kawał drogi obstawionej domami, biegnącej wzdłuż brzegu morza. Nagle zjawia się łacha wody, niby zatoka, światła, a z ciemnej oddali dochodzi powiew słony. To Dourdu, czyli „Czarna woda“. Trzeba znów wysiąść, przedostać się do barki o wypukłych bokach, co stoi gotowa z przewoźnikiem i marynarzami. Blanqui zajął bez słowa miejsce i przez dwie godziny czuł rytmiczne kołysanie. Coraz większa szła fala, wypływano widocznie z zatoki i było coraz zimniej, ale jednocześnie wiatr ustał zupełnie. Nareszcie w dali ukazały się światła, z ciemni wyłoniła się w świtaniu skała, na niej zamajaczyły mury... to zamek du