Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/448

Ta strona została przepisana.

botte. Są tu pomieszkania, jest studnia i zwodzony most, zamykający dostęp od północy. Przez szeroki przedsionek straszliwie zimny i wyłożony kwadrami granitu wychodziło się na wąskie, okrągłe podwórko, tam widniały schody oświetlone latarnią. Miały ośm stopni, potem musiało się skręcić w prawo i miało się przed sobą drzwi, koloru dawnej, zastygłej krwi. Następowały schody o 13 stopniach i jeszcze jedne drzwi, wiodące ostatecznie do celi Blanquiego. Był to dość obszerny pokój, miał 10 metrów długości, a 5 szerokości, ale sklepienie ciężkie i niskie czyniło go ponurym i ciemnym. Zimno wiało z każdego kąta, saletra wykwitała na murach, wieczny mrok tu panował, nigdy nie wpadł przez okno, zwrócone na morze, promień słońca, okno to okratowane wpuszcza jeno szarą poświatę, tak że w stancyi czuje się człowiek niby na dnie mętnej rzeki, a morza nawet wcale nie widać, jeno smutne, wilgotne podwórko, jakby wykopane w cielsku olbrzymiego budynku. Cały to widok. Czasem jeszcze przesunie się żołnierz z warty i szczęknie broń, czasem też dostrzeże więzień wśród kamieni wyrastającą nędzną stokroć, lub rumianek.
Jedyni dawni i stali mieszkańcy zamczyska, to armaty wielkiego kalibru, stare, pozieleniałe, leniwo drzemiące na niskich lawetach, wychylające się przez otwory kazamat parteru, ale pewnie nieużyteczne, tak przynajmniej wyglądają w swym bezładzie, zatopione w zielsku, co kryje ich paszcze bezmyślnie rozwarte i puste.
Pokój Blanquiego smutniejszy jeszcze, jak kaźń w Mont-Saint-Michel, bo tu z okna nie widać nic, a tam miało się chociaż rozłogi tundr i ławic piaszczystych, a porównywać go wprost trudno z celą na Belle-Ile, gdzie się czuło pod nogami ziemię, miało łąkę i zagon pod oknem. Tutaj ni skrawka morza, ni śladu zieleni,