Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/455

Ta strona została przepisana.

A o tę katastrofę wcale nie było trudno.
Wystarczało jeno, by straszliwy starzec, trzymający się ledwo na nogach, jednem uderzeniem pięści zabił na tarasie żołnierza, dozorcę i klucznika, zeszedł po schodach, u drzwi swej celi zamordował żołnierza, stojącego na warcie z obnażoną szablą w dłoni, a ośm schodów niżej wartownika z karabinem pod oknami kaźni, dalej już z wielką łatwością przedostał się przez sień, kuchnię i kantynę, pokonywując, cały personal, który się tam zwykle tłoczył, wyłamał drzwi dzielące tę sień od strażnicy, wymordował ośmiu ludzi pogotowia, własnoręcznie spuścił most zwodzony, rzucił się w morze i wpław dostał się na wybrzeża Bretanii wśród gradu kul pozostałych piętnastu ludzi załogi, dziewięciu z pośród trzydziestu, zdatnych do użytku kolubryn z tarasu górnego i ognia okrętu, stojącego w porcie. Jako narzędzia dla wykonania tych wszystkich okropnych czynów więzień posiadał własne pięści i rządowe saboty, w które go ustrojono.
Blanqui nie podjął walki, poznawszy, że każdy, najmniejszy r ch będzie pozorem pozbycia się go, widząc, że wszyscy czekają jeno na to. Pozostał tedy spokojenym, skupił w sobie całą wolę, wytężył wzrok i słuch śledząc każdy krok swych stróżów. I okazało się to bardzo wskazanem, pewnego bowiem dnia żołnierz z pod okna palnął doń z karabinu w przywidzeniu, że się wychyla przez kratę. Blanqui mógł przypuszczać, że była to jeno niezręczność, ale nabył przy tej okazyi pewności, że broń jest zawsze nabita i pogróżki śmierci wcale nie są daremne.