Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/456

Ta strona została przepisana.
CCXIV.

Ponad wszystko jednak dręczył więźnia hałas, zgiełk bezustanny, przerywający sen, myśli, nie dający żyć poprostu. Od pierwszego zaraz dnia zauważył Blanqui, że cela jego posiadała taką dziwną akustykę, iż dolatywał tu i to wzmocniony, niby w tubie, każdy odgłos. Co pół godziny luzowano wartę pod jego oknem z okropnym wrzaskiem hasła i odzewu, to samo się działo ze strażnikiem na tarasie górnym, tylko w dodatku jeszcze chodzono po schodach, jakby każdy z uczestników tego piekielnego sabatu ważył po tysiąc kilo. Przez całą noc dudniły ronty oficerskie, podoficerskie, wrzeszczały patrole, a Blanqui, śpiący przy otwartem oknie, zrywał się co chwila.
Pierwsza jeno noc minęła spokojnie, po nadejściu instrukcyj ministra rozpoczęły się ryki nieludzkie, jakby żołnierzom nakazano umyślnie ćwiczenie siły płuc. A w dzień było gorzej jeszcze może. Kantyniarka miała bardzo silny głos i pretensye muzykalne, a zgoła nic słuchu, więc godzinami wydawała wycie godne gromady wilków, bezustannie z piersi jej wydobywały się ostre świsty i zgrzyty, przenikające mury granitowe, aż cały fort drżał w posadach. Dobroduszny jej mąż, rodzaj głuchego i ślepego safanduły, uważał za stosowne wtórować magnifice, a dzieci naturalnie uzupełniały piekielny koncert. Śpiew jest ponoś, podobnie jak ziew anie, zaraźliwy. Tem się tłumaczy, że muzyczna pasy a napadała kilka razy na dzień także żołnierzy i rozlegała się dziwna kakofonia, bo każdy z dwudziestu pięciu obrońców ojczyzny śpiewał co innego. Gdy któremuś wyschło w gardle, walił pięścią w drzwi albo w najbliższy stół dając takt. Cały ten straszliwy hałas wpa-