Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/459

Ta strona została przepisana.

rasu widać ich woalki szafirowe i zielone. Ale nie z ciekawości, nie wolno im zbliżyć się do fortecy. Czasem wsiadają do łódki, wskazują palcami czarne mury na skale, widać, że pytają przewoźnika, kto jest ten człowiek stojący na tarasie pośród żołnierzy. Możnaby usłyszeć szmer rozmowy, lekkie okrzyki towarzyszące kołysaniu się łódki. Przez perspektywę marynarską możnaby dojrzeć zdziwione i wyrażające litość twarze, i obojętność przewoźnika, który z gestami rąk opowiada jako rzecz intratną historyę mąk więzionego starca. Jaskółki to są morskie, co ledwo musnąwszy fale skrzydłami, uciekają szybko, skąd przybyły.
Nie wolno tu wylądować, rzecz prosta, ale nie wolno nawet zbliżyć się na doniosłość głosu. Łodzie rybackie otrzymały nakaz mijania z daleka tej skalistej wyspy. Całymi dniami, często także w nocy słychać z tarasu jak żołnierze krzyczą na sterników przemykających za blisko. Czasem słychać szczęk karabina i plusk wioseł uciekającego co tchu rybaka. Wszystko ucieka od groźnej skały, od człowieka wyklętego, a za powrotem do domu ostrożnie, oglądając się i cichym głosem każdy mówi o tym potworze rewolucyi, którego strzec musi cała załoga i w dodatku okręt wojenny, dzikim szatańskim demonie, zamkniętym między niebem a ziemią, którego lepiej, by nikt nie widział, nie znał wcale.

CCXVI.

Rano i wieczór podczas przechadzek więzień spoglądał na uwijające się w dali łódki rybaków z Dourdu, Primel, Pempoul i Roscoff. Czasem, gdy wiatr był pomyślny, słyszał słowa komendy, skrzyp masztów i steru.