Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/462

Ta strona została przepisana.

wichr je niesie. Oto słychać spadające kamienie, jakby odłamki bruka z barykady. Ciągle tosamo, a ciągle nowy epizod. I tu, podobnie jak w zbuntowanem mieście ciągle... wszystko poczyna się na nowo, zrazu pewne zwycięstwo i nagle... klęska... A jednak morze musi pochłonąć twarde głazy.
Blanqui wpatrywał się w morze w godzinach przechadzki, a potem, zwolna, podniósł głowę i posłał wzrok w przestrzeń, na niebo często szare, okryte chmurami deszczowemi, ale rozległe, ogromne, czasem przesiąkło światłem i okrwawione zachodem słońca. Począł pojmować, że morze łączą jakieś bliskie stosunki z firmamentem, z ruchami ciał niebieskich i zajął się badaniem atmosfery, kształtów chmur. Przenikliwość i pamięć towarzyszyły mu stale, przeto bez książek mógł się oddać obserwacyi, rozmyślaniom i obliczeniom. Tylko taki był samotny. Nie miał się z kim podzielić wrażeniami.

CCXIX.

Teraz co wieczora pisuje. Podczas rannych godzin, kiedy dozorcy mniemają, że cały oddany jest chodzeniu, oddychaniu, po zaduchu swej celi, świeżem powietrzem, wypracowuje Blanqui plan pracy na cały dzień, wieczór zaś podczas przechadzki porządkuje i kontroluje swe całodzienne spostrzeżenia.
W miarę zbliżania się jesieni mrok nadchodzi prędzej i widowisko, które go zaciekawiło staje się coraz to wspanialsze, ale też i coraz bardziej tajemnicze. W miarę wpatrywania, coraz przepaścistszem zdaje się niebo, coraz bardziej przejrzyste muślinowe mgły tkwiące daleko w przestrzeni.