Gdy jeno po zachodzie pobledną fioletowe światła, na niebie zjawiają się gwiazdy złote, blado srebrne, szafirowe, zielone i różowe. Zjawia się spokojna, łagodna twarz księżyca i wszystko co się kryło w cieniu odzyskuje swe kontury.
Więzień kąpie się, przez krótkie chwile przechadzki w tej cudnej jasności, niknie mu świat cały z przed oczu i trzeba mu kilka razy przypominać, ze już czas wracać, żołnierze muszą go trącać lekko w ramię. Wyjść trzeba na brzeg czarny z tej topieli wynurzyć się z oceanu zachwytu, zejść po paśmie drogi mlecznej do głębokiej studni, do otworu schodów w tarasie, wpełznąć napowrót w skałę, chlupnąć znów w bagno ciemnicy.
Obmierzła ta studnia. Widać jeno drżących kilka ziół przez okno, za ziołami łyszczą się brutalne i głupie równocześnie armaty z otwartemi gębami bez zębów, dalej widać też wycinek prostolinijny nieba. Ale co to za niebo. Już to nie ocean bezdenny, już to nie wieczność przestrzeni, ale oto zwyczajna kałuża, w której duszą się i marnieją tylko gwiazdy. Stosownie do pory roku różne konstelacye i planety przesuwają się przez tę sadzawkę, wieczyście młoda Wenus nudzi się tu, wloką się ciężko wielka i mała niedźwiedzica. Wóz ledwo że się przesunie i Syryusz promienną swą gloryę daremnie degraduje błyszcząc nie tam gdzie mu przystoi. Spadła gwiazda, deszcz gwiazd pada, a za chwilę robi się jasno, cicho, pogodnie. To poczciwina księżyc, póty szukał i próbował, aż jowialną swą gębę wsadził w mały wykrawek nieba widny z nory starca.
Zupełna przemiana nastąpiła w stosunku Blanquiego do świata zewnętrznego. Astronoma, uczonego i poetę