Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/476

Ta strona została przepisana.
CCXXVIII.

Skończył. Raz jeszcze dokonał trudnego dzieła wydobycia się z przemocy ludzkiej i schronienia w cytadelę własnego ja. Nie domyślali się patrzący, jaki dramat rozgrywał się w duszy uległego, milczącego więźnia, co posłusznie szedł za klucznikiem, dozorcą i żołnierzami pod wilgotnem sklepieniem, schodami czarnymi na taras, lub też wracał, by zanurzyć się na nowo w ciemń kazamaty, w której jeno błyskała zaraz potem lampa, jak mała gwiazdka. Przed nim leżały białe kartki, biegało po nich pióro, kreśląc drobnem, wyrazistem pismem słowa, od których ożywało dokoła wszystko, wpadało w ruch wirowy, potrącało się, marło, rozpłomieniało i zmartwychwstawało. Starzec pośród czarnej, strasznej nocy, szczęku karabinów i zgiełku tajemnic przeżywał godziny rajskie.
Niepewny, jaki los go czeka, starał się ocalić ze siebie co mógł. Niewiadomo, co z nim uczynić spodoba się ludziom. Może tego jeszcze wieczora, tej nocy, zostanie rozstrzelany na dziedzińcu fortecznym, albo flizach tarasu, na mocy roskazów, które mu odczytano. Wystarczy gest jeden, głos jakiś, wołający z oddali i padnie, a gwiazdy podumają nad zwłokami i obleją je srebrzystą kaskadą światła. Więc trzeba ocalić przynajmniej myśli. Niech zbójcy wiedzą przynajmniej kogo zabili. A jeśli się uda wymknąć z tej pułapki, praca da mu chlubne świadectwo. Może obronią go przed opinią i radą wojenną wiedza, wymowa i poezya. W ten sposób broni się, pragnie ocalić i jeśli w życiu jego nieskazitelnem jest jaki dokument Taschereau, to jest nim bezwątpienia „Eternite par les astres“.