długości i siedem szerokości, oraz stosunkową wysokość czterech metrów. Ponieważ była narożną, więc pięć jej okien wychodziło na plac przechadzki, zaś trzy na ogród.
Poza placem widziało się poprzez mury więzienne pola, drogi, któremi krążyły ronty, gaiki, lasy, tu i owdzie błyskała wstęga rzeki Auby. Okolica nie była zdrowa, zimna tu panowały i ciągła wilgoć. Poza ogrodem położony był plac przechadzki więźniów, skazanych na samotne celki; przyprowadzano ich też po kolei i przechadzali się sam na sam. Tamto zażywał ruchu Blanqui w czas pogodny i wdychiwał świeży powiew idący od rzeki.
Mieszkał teraz w rogu ogromnej sali, miał łóżko żelazne, kilka krzeseł, fotel, stos drzewa, które sobie sam rąbał na ogień w kominku, który mu przysłały siostry. Miał teraz dosyć ubrania, bielizny, kilkanaście pudełek biszkoptów na półkach i wszędzie, gdzie się tylko dało, powbijał gwoździe i porozwieszał winogrona na witkach. Miał też teraz zawsze owoce, wedle pory roku gruszki, jabłka, cytryny, pomarańcze i figi, słowem wszystko, co mogły jeno przysłać siostry, które ustawicznie prosił. Miał prócz tego jarzyny, i sam je obierał, mył i gotował. Nosił zazwyczaj saboty, czapkę, lub kaszkiet i trykot na spodniach więziennych.
Stół niknął pod książkami. Widniały tam dykcyonarze najróżnorodniejsze, dużo podręczników matematycznych, algebraicznych, wiele książek przyrodniczych, historycznych i geograficznych, a wszystko były to dary sióstr. Blanqui prawie tak, jak o rodzynki i figi, dopominał się teraz o rozprawy wojskowe i karty sztabu