Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/488

Ta strona została przepisana.

ginęli gdzieś, rozprószyło ich życie, lub obezwładniło i tylko „dziadek“ samotny, co dnia mrze w grobie, gdzie go żywcem złożono.

CCXXXVIII.

W roku 1877 Blanqui czuł się najgorzej. Już pięć lat był zamknięty w Clairvaux, pięć razy już wróciły teżsame pory roku wśród ciszy i osamotnienia, pięć razy już chciwie na świat wysyłając oczy, widział jeno pobrzeże Auby zielone, to żółkniejące, okryte zeschłymi ziołami, lub wreszcie bielą śniegu zasnute. I nic nie słyszał tak długo, prócz pobrzęku karabinów, kroków żołnierzy i więźniów i musiał, by się nie oduczyć mówić, czytać głośno, mówić, wykładać samemu sobie. Z zewnątrz doszło go jeno jakieś spóźnione echo, ktoś gdzieś miał pono mówić, że zostanie ułaskawiony, albo wygnany. Ale któżby temu wierzył? Żaden z rządów w guście Mac Mahona nie zgodzi się ulżyć w czemkolwiek takiemu Blanquiemu, to też nie warto się nawet o to starać. W ciągu tych pięciu lat doszła go inna jeszcze pogłoska. Podobno wieść o złym stanie jego zdrowia doszła do ministra spraw wewnętrznych i tenże upoważniał odnośne władze, by go przeniosły do Château d’lf przy ujściu Rodanu.
Ta wieść poruszyła Blanquiego, ale zbudziła jeno jego podejrzliwość, wydało mu się, że go czeka nowy fort du Taureau, jakaś kazamata podziemna na skale wśród fal. Napisał tedy zaraz dnia 15 lutego 1877 do pani Antoine:
„Upoważnił... co za łaska? Nie roskazał, ale jak mówią, upoważnił. Jestto jakby połowiczne ułaskawienie, jakby pozwolenie, by przenieść chorego wprost na