dzi, że jest bardzo bliską śmierć Blanquiego, to jednak wcale jej nadejścia nagłego nie wyklucza i wyłania się kwestya domagania się rodziny wydania zwłok, w celu pochowania ich albo w Paryżu, albo w departamencie Alp nadmorskich, a w razie pogrzebu przyjść może do zawikłań, którychby pewnie należało uniknąć. Przeto podpisany prosi o informacye ze strony ministerstwa spraw wewnętrznych czy ma, w razie „zaszłej śmierci“ oddać zwłoki rodzinie, czy też odmówić i kazać pochować zwłoki na cmentarzu zakładowym.
Przez cały miesiąc waży się w ministerstwie, jak rozstrzygnąć ten problem, wreszcie nadchodzi pytyjska odpowiedź, że wprawdzie należy zwłoki wydać rodzinie, jeśli tego zażąda, ale trzeba przedsięwziąć środki ostrożności na czas transportu, a w Paryżu chować Blanquiego nie byłoby wcale wskazanem“. Ciekawe, jak zrozumiał to dyrektor.
Ale „dziadek“ miał duszę rogatą. Nie dał się i nawet począł przychodzić do siebie. Równocześnie zaś do samotni jego, w ciemność wpadł promień słońca, nadzieja wątła zamajaczyła, a blask jej oświecił białe włosy starca, jego steraną twarz, rozradował serce chore i umysł zawsze czujne, czekające jeno jakich takich warunków, by ożyć na nowo. A zanosi się właśnie na taką zmianę. To, czego Blanqui dokonać nie mógł ongiś, gdy był młodym męczennikiem wielkiej sprawy, czego nie zrobił, gdy był wolny i czynny, to się stało nagle teraz, gdy siedział ledwo w fotelu wybladły, drżący, opuszczony przez lekarzy, bliski grobu. Wybiła nakoniec godzina i 73 letni starzec, po 37 latach więzienia poruszył masy,