To były cuda. Ale Blanqui zrobił cud największy. Wyzdrowiał. Za każdą wieścią, którą mu przynosiły listy, za każdą bytnością sióstr, ile razy znalazł wymyślanie na siebie samego w swem pisemku, zdawało się, że czerpie skądś nowe siły, że haustami pije nowe życie, starość gdzieś się podziewa, a rodzi zapał, wiara i chęć rozpoczęcia wszystkiego na nowo. Nie myśli, by rząd ustąpił, ale radością wzbiera mu serce na każde zawołanie z oddali, choćby najsłabsze. Dochodzą go okrzyki tłumów z Marsylii, Lyonu i Paryża i dają zdrowie, z dnia na dzień.
Teraz, w swych nieodłącznych sabotach, w czapce na głowie krząta się po sali, gotuje sobie obiady, rąbie sam drzewo, zawsze spokojny jak i przedtem, ale nie do poznania żwawy i czynny. Szybko i elastycznie nawet spaceruje sobie też czasem od okna do okna i z jakąś jakby niecierpliw ością patrzy na lśniącą Aubę, jakby czekał, rychło mu każą wyjść i wziąć się do roboty. Znowu teraz wyżej uszu zakopany jest w polityce, która jeno przyczaiła się w nim czasu choroby. Jak dawniej, cudownym sposobem skądś czerpie informacye, wysnuwa je z najdrobniejszej wzmianki, odgaduje iście po czarodziejsku. To nic, że minęły lata, że po okruszynie dostawał informacye. Dał sobie radę z tem wszystkiem i w swej salce ma przed oczyma całą Francyę wyborczą, wie gdzie się poczyna budzić opinia, w jakiem stadyum znajduje się ruch za amnestyą, jakie istnieją stronnictwa, wie że radykali gromadzą się pod dawniej głoszonymi hasłami, a Clemenceau rzuca pioruny w Izbie. Wie to wszystko stary Blanqui i rokuje sobie, że rok 1879 przyniesie wiele pożądanych zmian.
Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/494
Ta strona została przepisana.
CCXL.