dawały mu wygląd uczonego biedaka, jakiegoś bardzo dawnego szefa biura ruchawki, jakiegoś urzędnika rewolucyi.
Podczas gdy mówcy mówili i tłum chwiał się w różne strony, Blanqui skupiony w sobie, maleńki tkwił we wysokiem krześle gdzie go usadowiono i zdawał grzać u płomyka gazowego.
Zdawało się, że za obowiązek swój uważa kryć siłę i zapał, które w nim tkwiły. Usta miał zawsze zamknięte, powieki w dół spuszczone, głowę zwieszoną, ręce ukryte w rękawach. Nie wiadomo było czy słucha, czy marzy. Może właśnie sprawiedliwa ocena wszystkich tych przejściowych tryumfów i przeciwności, nagłych wybuchów i takichże odpływów, niespodzianek i długich cierpień bez ulgi, może to właśnie dało mu ten dobroduszny uśmiech, podobny czasem do grymasu znudzenia. Chwilami zdawało się, że zasnął pośród rozgwaru, wybuchów namiętności, krzyków i nawoływań, które czyniły zgromadzenie podobnem do formującej się rewolty.
Gdy jednak nadeszła nań kolej zabrania głosu powstawał i czyniło się zaraz absolutnie cicho. Głosem złamanym, ale pewnym jeszcze wypowiadał kilka zdań o armii, o klerze, o burżuazyi. Powtarzał to wszystko poraźz drugi ze słodyczą i uporem, potem powracał ponownie do tegoż samego, przerywał na chwilę, nadsłuchiwał, jakby się pragnął przekonać, że wszyscy dokładnie zrozumieli. Czuło się w nim tęsamą chęć wpojenia, co w nauczycielu, tężsamą dążność, która stała się manią starca, zostawienia po sobie w duszach ludzkich bodaj kilku zdań, bodaj szematu paru zasadniczych idej.
Klaskano, a on bardziej jeszcze pochylał głowę i znowu powtarzał, reasumował swą mowę i wreszcie czasem pod koniec nagle zrobił ponad głowami obecnych gest tragiczny, desperacki, tak, że dreszcz wszystkich
Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/505
Ta strona została przepisana.