pod liczbą 25, na piątem piętrze podmiejskiego domu, a z okien ich roztaczał się widok na cały Paryż. Każdy z nich miał osobny pokój i Blanqui mógł się raz jeszcze delektować samotnością, własnym stołem, książkami i papierami. Jadali też wspólnie, a przy jedzeniu nie przestawali mówić o tem i owem — o wszystkiem, o przeszłości i przyszłości, zwłaszcza o przyszłości, bo Blanqui spoglądał ciągle przed siebie i starał przeniknąć przyszłe losy człowieka i społeczeństwa. Tej jesieni odbyli razem kilka przechadzek do lasku bulońskiego, w pole, ku Meudon i Clamart, ale Blanqui dopominał się zawsze, by wracać. Wolał ulice Paryża, swój pokój, rozmowę. Wreszcie przyszła nań fala wspomnień. Przypominał sobie teraz chętnie wszystko, mówił, że ostatni raz był w teatrze przed pięćdzieciu laty wraz z żoną, w roku 1830. Często też mówił o Amelii Zuzannie i Vaillantovi, który pewnego dnia przyszedł go odwiedzić i powiedział, że największem szczęściem w życiu człowieka skazanego na walkę jest miłość, posiadanie serca wiernego pośród niepewności i niebezpieczeństw ustawicznych.
Z tego to mieszkania wybrał się dnia 12 grudnia na zgromadzenie w sali des Ecoles. Przemawiała tam także Ludwika Michel, potem 17 grudnia przewodniczył w sali przy rue Rivoli, gdzie mu trudno było mówić i czuł zmęczenie, 24 w sali Arnolda przy bulwarze de la Gare, wreszcie 27 w sali Ragacha w Grenelle. Tej nocy powrócił późno, około godziny drugiej, gdyż nie mógł zaraz znaleźć dorożki. Wrócił jednak i zastał Grangera jeszcze przy stole. Usiadł tedy, począł z nim rozmowę, opowiedział o przebiegu zgromadzenia, potem wstał i wyrzekł parę słów bez związku. Granger podniósł głowę i spojrzał nań zdziwiony. Blanqui postąpił
Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/510
Ta strona została przepisana.