sztukach i uroczystych krawatach. Toczące się około osoby Polignaca spory polityczne i prawodawcze także nie absorbowały go do tego stopnia, by nie miał wziąć się napowrót do studyów i zaniedbywać swe sprawy sercowe. Odwróciwszy oczy od polityki staje się zaraz weselszy, rozmawia i śmieje się w salonie panny Montgolfier gdzie spotyka myślące oczytane kobiety i oddających się poważnym naukom mężczyzn. Nadewszystko jednak odwiedza swą dawną uczennicę Amalię Zuzannę Serre. Dziewczyna ma obecnie szesnaście, Blanqui dwadzieścia pięć lat i teraz już związkowi ich nic, zda się nie stoi na przeszkodzie. Nie trudno mu było poznać co się dzieje w jej sercu, przekonał się, że w nim samym uczucie nie wygasło, przychodzi do porozumienia i zaręczyny się odbywają. I oto stary cichy dom i ogród przy place Royale opromienia zorza budzącego się, nowego życia opartego na prawdziwej miłości. Ale wszystkie te rozmowy i zwierzenia miały rozwiać się w nicość, a znaczenia ich nie miał pojąć nikt inny, prócz umarłych, w sercach których pozostało ukryte na zawsze. I z trudnością przychodzi wyobrazić sobie w otwartym oknie domu, gdzie po nich tyje postaci musiało się zjawiać, młodzieńca i dziewczynę z roku 1830, rozmawiających, uśmiechnionych, szczęśliwych. Obraz spełznięty jakiś, miłość tak gorąca i głęboka, w oddali czasu to jeno wspomnienie, jeno coś niejasnego związanego ze strojem, ruchami a i to jakieś dziecięce i starcze zarazem, niby ówczesny drzeworyt.
Pewnego ranka lipcowego, w chwili gdy posiepaki króla zjawiają się w redakcyi „Monitora“, Blanqui zastaje