pryśnie i nie padnie u jej stóp. To znowu odpływają wody, ciekąc setkami strumieni wąskich uliczek. Dziwny miałby widok ktoby mógł wznieść się ptakiem w górę. Zda mi się że czynię to patrząc nań z oddali czasu, bo czyż nie starczy ona za odległość przestrzenną? I widzę też ów przypływ i odpływ czarnych fal, ruchy te wszystkie dziwne, wrzenie niby gotującego się płynu, wir zawrotny po którem rozstępują się bałwany i wzrok sięga kędyś głęboko, do dna, albo nastaje cisza okropna zwiastująca nowe wybuchy i nowy atak szaleństwa.
Rewolucyjna burza rozpętała się nad miastem, a pioruny jej biją z niewysłowioną siłą w stare mury fortecy monarchicznej, stare smutne, jakby mrokiem owiane, szarokamienne wysokie mury kościołów, pałaców, w których już nie zbudzi mocy słońce, ni dzień nowy. Sterczą w górę, ale jakby już drżały, podgryzione od podstaw przeżarte tą czarną wodą co bezustannie podmywa im stopy, wciska się w szczeliny bije, tłucze, aż dreszcz po wysokich bastyonach przebiega. Rozpętany żywioł grzmi, fosforyzuje na powierzchni, błyskota salwami, zalewa szeroką falą wszystkie ulice, bulwary, ulicą St. Antoine dostaje się na skwery, przelewa się, rozdziela i łączy, bierze w uściski Notre Dame i Louvre, niezwyciężony, potężny, jak morze w przypływie, któremu niema przeszkód.
Co do szczegółów tych dni i nocy, dowiemy się gdy wezwiemy na świadectwo dzienniki, pamiętniki, sprawozdania pisane przez współdziałających i widzów owego krótkiego dramatu politycznego, że nie różnił on się