stki. Są poważni, słowa ich uroczyste i wierzyć im trzeba na słowo, gdy zapewniają o swej kompetencyi i zdolnościach. Gdy strzały milkną i trony obalone, ludzie ci uspakajają ludność afiszami, a afisze te czytają z uśmiechem dobrodusznym wczorajsi rewolucyoniści, którzy dziś wrócili do swego zwyczajnego zajęcia i zbijają bruki stolicy.
Ból owego wyczerpania, tragizm nagłego oczarowania brzmi donośnem echem w wierszach Barbiera w „La Curée“. Barykady jeszcze stoją, a jedynym rezultatem trzydniowej walki jest monarchia orleańska. To też ta brutalna poezya, ów krzyk zgrozy rozległ się echem potężnem po ulicach i placach, gdzie wałęsały się jeszcze echa strzałów i zwieszał w festonach dym szary, przysłaniający widok. Wszyscy zamilkli, by nie stracić ni słowa. A poeta zdyszanym, urywanym głosem opowiadał bohaterstwa walki i marny kompromis zawarty niemal natychmiast. Akcent był ostry, słowa szorstkie, brak obrazowania, wiersze nierówne, pełne nieznośnych jambów, wściekłe jakieś, złe, jakby skaczące po nierównych, pozbawionych braku ulicach.
Ale okrzykami i oklaskami klątwy i oskarżenia poety przyjęli wszyscy ci, których rozgoryczyło wstąpienie na tron „najlepszej z republik“, demokraci, którzy ujęli szablę i karabin, by obalić raz na zawsze zasadę monarchizmu, a oto patrzeć musieli, jak buja na nowo na glebie użyźnionej, krwią przelaną.
Ci ludzie w dziele poety czerpali otuchę, że nie wszystko jeszcze przepadło, gdy młodzież zdobywa się na takie słowa. Wszak ta poezya przedmieścia, ożywiona