Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/74

Ta strona została przepisana.

zapałem rewolucyjnym, ta druzgocąca satyra była bronią, którą odzyskać można było na nowo utraconą placówkę. Nie uświadamiali oni sobie, że i literatura ma swe okresy wyczerpania, swe wczasy po walce, że rozleniwienie i sceptycyzm nachodzi ją równie jak politykę i że poeta, który wyrzucił ten okrzyk, zapadł już w milczenie.

XXIX.

Blanqui był jednym z tych, co nie złożyli broni. W owej epoce jego duszą owładnęły dwa prądy, negacya, mająca swe źródło w niedowierzaniu, a równocześnie jakaś wiara w przyszłość. Dziwna to była mieszanina. Nie przestawał z ufnością myśleć o tem, że grupa ludzi zdecydowanych może zmienić sytuacyę i dowolnie zmienić stan rzeczy w państwie, a jednocześnie ze złością wygłaszać pesymistyczny pogląd, że „dziś, djablo jest podobne do „wczoraj“, a pewnie „jutro“ też niewiele się od „dziś“ różnić będzie. Krytyka wypadków, które z dnia na dzień są do siebie podobne, narzekanie na brak woli w ludziach, bezsensowność powolnego rozwoju, powinny go były doprowadzić do zgoła innych wniosków, jak były wnioski ludzi czynu, buntowników, protestujących przeciw środowisku, w którem się znaleźli i w którem żyć byli zmuszeni. Wiekuiste: „I na cóż?“, te ulubione słowa marzycieli nieproduktywnych mogły się stać zaułkiem, w którym utknęłyby spostrzeżenia jego jasno widzącego umysłu i porywy niezaspokojonego serca. Ale nie stało się tak. Chociaż zjadliwie podkreślał głupotę, zacietrzewienie, oschłość nieprzystępną dla uczuć prostej ludzkości, słowem tysiące rzeczy marnych i głupich, panoszących się teraz, nie stracił jednak wiary. Wierzył