domy niskie częstokroć i nędzne sklepiki przedmiejskie, wyobraźni Barbésa wystarczało to. Bo od czegóż wyobraźnia.
Nie ulega wątpliwości, że pewną niechęć do współpracowania z Blanquim musiał czuć ten człowiek, bardziej pochopny do czynu, jak do rozwagi, entuzyasta zawsze gotowy do wydania władzy walnej bitwy, zamiłowany w efektownych słowach, wierzący w Republikę i Chrystusa, naśladowca Zbawiciela i Konwentu z roku 1813.
W stosunku do Blanquiego jest on żołnierzem wobec dyplomaty, żołnierzem niedawno awansowanym na oficera wobec dowódcy armii i polityka. Bystry i krytyczny rozum tamtego, wytrwałość granicząca z uporem, jego polityka milczenia, cała ta taktyka katakomb, musiały go odpychać częstokroć, jak cienie ścielące się po zaułkach, jak ciemne pokoje, jak wynurzające się nagle karkołomne schody, co toną w czeluściach niezgłębionych piwnic, musiał się czuć jakby w opuszczonym, a nieznanym domu, gdzie szuka rękami drogi człowiek olśniony jasnemi promieniami słońca, a gdy potknie się o coś, nakazują mu milczenie.
Strzały do króla, eksplozye maszyn piekielnych pod powozem dworskim, odgłosy salw karabinowych, wznoszące się rusztowania szubienic, oto wypadki straszne na tle nieustannych pościgów za rewolucyonistami i masowych aresztowań winnych i niewinnych. W powietrzu czuć bliską burzę gniewu ludowego, śmierć biega po ulicach, z okien raz po raz sypią się kamienie, błyskają