z jednem tylko zakratowanem oknem — starożytny dom na Staroszkolnej ulicy, od którego każdy stroni! już raz przed wielu laty spuścił się człowiek na sznurze z dachu, żeby spojrzeć w okno i sznur się zerwał — Tak byłem w domu, w którym za każdym razem znikał upiorny Golem.
Głęboka zgroza, przeciwko której daremnie sję broniłem, której nie mogłem zmódz wpomnieniem o listach, paraliżowała każdą dalszą myśl, i serce zaczęło odczuwać kurcz. Spiesznie powiedziałem sobie zdrętwiałemi wargami, że to tylko wiatr, co zawiał z kąta tak lodowato — mówiłem to sobie wciąż prędzej, a prędzej przyczem oddech mój poprostu świszczał. Nie to nie pomogło: tam z tamtej strony biaława palma — karta napęczniała do rozmiarów wydętej bryły, sunęła brzegiem światła księżycowego i podpełzła napowrót w ciemność. Kapiące szmery nawpół urojone, nawpół rzeczywiste — w pokoju i wokoło mnie i jeszcze gdzieś — głęboko w mojem sercu, i znowuż w środku pokoju dźwiękły, jak kiedy padnie cyrkiel i ostrzem utkwi w drewnianej desce.
Wciąż: biaława plama, — — — biaława plama — —! To nędzna karta głupia niedorzeczna karta do gry, krzyczałem w myśli — — — daremnie — teraz jednak — bądź co bądź — przybrał postać — Pagad — teraz przykucnął w rogu i spogląda na mnie moją własną twarzą!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Godziny za godzinami siedzałem w kucki nieruchomo — tam w moim kącie, zamarznięty szkielet w cudzych spleśniałych sukniach! I on po tamtej stronie: ja sam! Niemy i nieruchomy.
Tak spoglądaliśmy sobie w oczy — jeden straszne zwierciadlane odbicie drugiego. — — — —
Czy on też widzi, jak promienie księżyca ślimaczo — leniwie czołgają się po podłodze, niby wskazówki niewidzialnego zegara w nieskończono-